Fabar obudził się. Leżał na
zimnej kamiennej posadzce, a jego noga pulsowała palącym bólem. Mimo to wstał
ignorując ból i rozejrzał się dokoła, po czym ze strachem stwierdził iż wpadł
do jaskini. Spojrzał w górę i zauważył po słońcu, że jest już południe. Po chwili opanował emocje
i począł myśleć nad racjonalnym rozwiązaniem problemu. Przez dziurę w
sklepieniu wpadał snop światła, który niestety Fabarowi nie wystarczał.
Przeszukał przytroczoną do paska sakwę i ze zmieszaniem stwierdził, iż znajduje
się w niej tylko krzesiwo bez hubki, dwa kryształowe smocze kły oraz smoczą
kostkę. Wyjmował je po kolei i układał na ziemi. Najpierw krzesiwo, potem
kryształowe kły, a na końcu kostkę. Wtem, kostka zapłonęła ogniem tak potężnym,
iż oświetlił on cały obszar dokoła niego. Znajdował się w starych, krasno
ludzkich ruinach. Mimo iż nie był znawcą, ciężko było pomylić jakąkolwiek
architekturę z krasnoludzką. Była piękna, ale jednocześnie surowa. Królowała w
niej pospolita skała i obsydian. Tylko oni umieli tak dobrze obrobić tak kruchy
minerał, jakim jest obsydian. Był
prawdopodobnie w starym krasnoludzkim magazynie, gdyż znajdował się pomiędzy
zbutwiałymi, starymi skrzyniami. Uznał to za znakomity zbieg okoliczności i
jednym precyzyjnym kopnięciem zniszczył znajdującą się nieopodal drewnianą
skrzynię, po czym wziął najgrubszą i najtwardszą jej część i położył na
płonącej kostce. Po chwili drewno zapaliło się do tego stopnia, iż mogło
sprawować tymczasowo funkcje pochodni. Fabar położył je obok tak, aby od jego
płomienia nie zajęła się reszta skrzyń, po czym szybkim ruchem wyjął z ognia
smocze kły. O dziwo ogień ponownie był ciepły, lecz nie parzący. Gdy schował je
do sakwy, ogień zgasł. Wyruszył więc ze swą prowizoryczną pochodnią w głąb
ruin. Czuł lekkie podekscytowanie na myśl, iż będzie mu dane zwiedzić
zapomniane krasnoludzkie podziemia. Jedyna droga która prowadziła na zewnątrz
magazynu znajdowała się naprzeciw Fabara. Był to niesamowicie długi tunel
prowadzący zdaje się do nikąd. Przechadzały się w nim od czasu do czasu
szczury. Światło pochodni nie było w stanie dotrzeć do jego końca. Fabar szedł
przezeń już dobre piętnaście minut, ale nadal nie był na jego końcu. Gdy minęło
kolejne piętnaście minut, znalazł się na rozwidleniu dróg. Po jednej stronie
znajdował się zasypany tunel, a po drugiej zaś kręte schody prowadzące ku
górze. Fabar podszedł do zasypanego tunelu i spróbował przejrzeć przez wąską
szczelinę do środka, lecz zauważył tam tylko ciemność. Zrezygnowany odwrócił
się w stronę schodów. Zauważył, że pochodnia zaczęła z lekka przygasać. Lekko
się zląkł i zaczął powoli wchodzić po schodach, ostrożnie pilnując, aby
pochodnia nie zgasła. Ogień był już tak blisko jego dłoni, że skóra zaczęła go
lekko piec. Chody wydawały się ciągnąć w nieskończoność, co wzmagał fakt, iż
ból w nodze stawał się coraz bardziej nieznośny. Mimo starań, bólu nie dało się
już tak łatwo ignorować. Z wielkim bólem stawiał każdy następny krok. Wchodził
powoli, a pochodnia powoli parzyła go w dłoń. Po chwili dotarła do niego
beznadzieja obecnej sytuacji. Zasmuciła go myśl o tym, iż możliwym jest że
skoro tunel na dole został zasypany, ten na górze może być w podobnym stanie.
Nie mógł tego znieść. Mógł zostać tu, na dole do końca swojego życia. Nie
pomści przyjaciół. Zginie tu, na dole, a szczury zjedzą jego szczątki. Nagle
uśmiechnął się i szepnął cicho.
-Skoro są tu szczury, to musi
być też wyjście…
Ruszył żwawiej do przodu.
Przeszedł kilka stopni niemalże ignorując całkowicie ból, po czym potknął się
na zaledwie dziesiątym schodku. Pochodnia wypadła z mu z dłoni, a ogień zgasł.
Został po niej tylko rozżarzony trzon, który dawał znikomą ilość światła.
Przystawił dłoń do obolałego kolana, które po potknięciu zaczęło go boleć,
jakby próbowano mu je wyrwać metalowymi szczypcami. Poczuł pod palcami krew.
Dużo krwi. Nie wiele myśląc, sięgnął szybko po resztki z pochodni. Złapał je
dwoma palcami i przystawił do rany. Lekko stęknął z bólu. Usiadł na stopniu
oddychając ciężko i czekał, aż oddech i tętno wrócą do normy. Po chwili rana
przestała go boleć aż tak bardzo. Lekko rozciągnął nogę i ponownie syknął gdyż
rana niemalże otworzyła się ponownie. Lekko zrezygnowany ruszył w ciemnościach
ku górze. Maszerował powoli, starając się zapobiec ponownemu otwarciu rany.
Minęło dziesięć minut od początku jego wspinaczki, a on przeszedł zaledwie
kilka metrów wzwyż. Spojrzał na schody z wyrytymi na nich krasnoludzkimi
runami. Nawet nie zauważył, gdy wkoło niego stawało się coraz jaśniej. Zauważył
to dopiero, gdy było na tyle jasno, iż widział najdrobniejsze wgłębienia w
schodach. Ponownie uśmiechnął się i ruszył przed siebie, tym razem stąpając
ostrożniej. Gdy przeszedł kilka stopni, oślepiło go światło. Wreszcie wyszedł z
tych przeklętych ruin. Odczekał moment, aż jego oczy przyzwyczają się do
światła. Sugerując się słońcem był w stanie stwierdzić, iż jest już około
godziny szesnastej. Znajdował się na małym wzniesieniu. Wejście do tunelu z
którego właśnie wyszedł, znajdowało się pośród gęstych krzaków. Powoli wszedł
na szczyt wzgórza i rozejrzał się po okolicy. Widział w oddali las i karczmę w
której jeszcze wczoraj wydarzyło się tak wiele wczorajszej nocy oraz stare
ruiny zamieszkane przez watahę wilków niecały kilometr dalej. Zrozumiał, że
gdyby tamten tunel nie był zasypany, prawdopodobnie leżał by właśnie martwy w
ich leżu. Poczuł lekkie trzęsienie
ziemi. W powietrze wzbiły się ziarenka pisaku i pomniejsze kamyczki. Wiatr
zawiał, a Fabar ponownie ujrzał Leę.
-Fabarze… Ponownie proszę cię
o znalezienie Wybranych. Mam nadzieję, że tym razem mnie nie zawiedziesz.-
Powiedziała Lea
-Ja… Ja…- Zająknął się Fabar
-Wiem co się stało. Jestem
boginią losu więc wiem, co się dzieje na świecie- Przerwała mu bogini-
Znalazłeś artefakt, oraz dwie części układanki. Każdy z wybranych, miał jeden
smoczy kieł. Mam nadzieję, że następni wybrani przeżyją spotkanie z tobą. Proszę,
postaraj się o to.
-Postaram się, obiecuję-
Odrzekł
-A teraz…- Powiedziała, po
czym przyłożyła ciepłą dłoń do czoła Fabara.
Fabar obudził się stojąc
przed północną bramą Kavenou, rodzinnej wioski Fabara. Ruszył on przed siebie,
prosto do swojego domu. Po drodze mijał wiele straganów, starą studnię z której
o dziwo niektórzy nadal czerpali wodę oraz kościół trzech bogini. Dzień na wsi
był spokojny. Nic się nie działo, a ludzie dalej pracowali ustalonym niegdyś
nurtem. Z oddali wyłaniał się dom Fabara. Była to mała chatka, w której Fabar
niemalże wcale nie bywał. Większość czasu spędzał na piciu piwa w karczmie,
więc taka chatka całkowicie mu wystarczała. Po chwili był już przed domem.
Wszedł do środka, po czym pomagając sobie stołkiem wszedł na belki podtrzymujące
dach i sięgnął po skryty w koncie pakunek. Najpierw odwiązał go od dachowej
belki, po czym powoli spuścił na podłogę. Zeskoczył z belki i podszedł
do niego. Rozwiązał go, a jego oczą ukazała się srebrzyście połyskująca zbroja,
rodowy miecz, pas oraz pełna różnych przydatnych przedmiotów sakwa. Ucieszył
się, że zawartość pakunku przez te wszystkie lata dalej chroniły wszelakie
zaklęcia, dzięki którym pozostały one w niemal nienagannym stanie od czasy, gdy
Fabar ostatni raz ich używał.
-Tak więc- Powiedział Fabar
do siebie- Wyruszamy jutro o świcie.