poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Rozdział 8


Fabar obudził się. Leżał na zimnej kamiennej posadzce, a jego noga pulsowała palącym bólem. Mimo to wstał ignorując ból i rozejrzał się dokoła, po czym ze strachem stwierdził iż wpadł do jaskini. Spojrzał w górę i zauważył po słońcu, że  jest już południe. Po chwili opanował emocje i począł myśleć nad racjonalnym rozwiązaniem problemu. Przez dziurę w sklepieniu wpadał snop światła, który niestety Fabarowi nie wystarczał. Przeszukał przytroczoną do paska sakwę i ze zmieszaniem stwierdził, iż znajduje się w niej tylko krzesiwo bez hubki, dwa kryształowe smocze kły oraz smoczą kostkę. Wyjmował je po kolei i układał na ziemi. Najpierw krzesiwo, potem kryształowe kły, a na końcu kostkę. Wtem, kostka zapłonęła ogniem tak potężnym, iż oświetlił on cały obszar dokoła niego. Znajdował się w starych, krasno ludzkich ruinach. Mimo iż nie był znawcą, ciężko było pomylić jakąkolwiek architekturę z krasnoludzką. Była piękna, ale jednocześnie surowa. Królowała w niej pospolita skała i obsydian. Tylko oni umieli tak dobrze obrobić tak kruchy minerał, jakim jest obsydian.  Był prawdopodobnie w starym krasnoludzkim magazynie, gdyż znajdował się pomiędzy zbutwiałymi, starymi skrzyniami. Uznał to za znakomity zbieg okoliczności i jednym precyzyjnym kopnięciem zniszczył znajdującą się nieopodal drewnianą skrzynię, po czym wziął najgrubszą i najtwardszą jej część i położył na płonącej kostce. Po chwili drewno zapaliło się do tego stopnia, iż mogło sprawować tymczasowo funkcje pochodni. Fabar położył je obok tak, aby od jego płomienia nie zajęła się reszta skrzyń, po czym szybkim ruchem wyjął z ognia smocze kły. O dziwo ogień ponownie był ciepły, lecz nie parzący. Gdy schował je do sakwy, ogień zgasł. Wyruszył więc ze swą prowizoryczną pochodnią w głąb ruin. Czuł lekkie podekscytowanie na myśl, iż będzie mu dane zwiedzić zapomniane krasnoludzkie podziemia. Jedyna droga która prowadziła na zewnątrz magazynu znajdowała się naprzeciw Fabara. Był to niesamowicie długi tunel prowadzący zdaje się do nikąd. Przechadzały się w nim od czasu do czasu szczury. Światło pochodni nie było w stanie dotrzeć do jego końca. Fabar szedł przezeń już dobre piętnaście minut, ale nadal nie był na jego końcu. Gdy minęło kolejne piętnaście minut, znalazł się na rozwidleniu dróg. Po jednej stronie znajdował się zasypany tunel, a po drugiej zaś kręte schody prowadzące ku górze. Fabar podszedł do zasypanego tunelu i spróbował przejrzeć przez wąską szczelinę do środka, lecz zauważył tam tylko ciemność. Zrezygnowany odwrócił się w stronę schodów. Zauważył, że pochodnia zaczęła z lekka przygasać. Lekko się zląkł i zaczął powoli wchodzić po schodach, ostrożnie pilnując, aby pochodnia nie zgasła. Ogień był już tak blisko jego dłoni, że skóra zaczęła go lekko piec. Chody wydawały się ciągnąć w nieskończoność, co wzmagał fakt, iż ból w nodze stawał się coraz bardziej nieznośny. Mimo starań, bólu nie dało się już tak łatwo ignorować. Z wielkim bólem stawiał każdy następny krok. Wchodził powoli, a pochodnia powoli parzyła go w dłoń. Po chwili dotarła do niego beznadzieja obecnej sytuacji. Zasmuciła go myśl o tym, iż możliwym jest że skoro tunel na dole został zasypany, ten na górze może być w podobnym stanie. Nie mógł tego znieść. Mógł zostać tu, na dole do końca swojego życia. Nie pomści przyjaciół. Zginie tu, na dole, a szczury zjedzą jego szczątki. Nagle uśmiechnął się i szepnął cicho.

-Skoro są tu szczury, to musi być też wyjście…

Ruszył żwawiej do przodu. Przeszedł kilka stopni niemalże ignorując całkowicie ból, po czym potknął się na zaledwie dziesiątym schodku. Pochodnia wypadła z mu z dłoni, a ogień zgasł. Został po niej tylko rozżarzony trzon, który dawał znikomą ilość światła. Przystawił dłoń do obolałego kolana, które po potknięciu zaczęło go boleć, jakby próbowano mu je wyrwać metalowymi szczypcami. Poczuł pod palcami krew. Dużo krwi. Nie wiele myśląc, sięgnął szybko po resztki z pochodni. Złapał je dwoma palcami i przystawił do rany. Lekko stęknął z bólu. Usiadł na stopniu oddychając ciężko i czekał, aż oddech i tętno wrócą do normy. Po chwili rana przestała go boleć aż tak bardzo. Lekko rozciągnął nogę i ponownie syknął gdyż rana niemalże otworzyła się ponownie. Lekko zrezygnowany ruszył w ciemnościach ku górze. Maszerował powoli, starając się zapobiec ponownemu otwarciu rany. Minęło dziesięć minut od początku jego wspinaczki, a on przeszedł zaledwie kilka metrów wzwyż. Spojrzał na schody z wyrytymi na nich krasnoludzkimi runami. Nawet nie zauważył, gdy wkoło niego stawało się coraz jaśniej. Zauważył to dopiero, gdy było na tyle jasno, iż widział najdrobniejsze wgłębienia w schodach. Ponownie uśmiechnął się i ruszył przed siebie, tym razem stąpając ostrożniej. Gdy przeszedł kilka stopni, oślepiło go światło. Wreszcie wyszedł z tych przeklętych ruin. Odczekał moment, aż jego oczy przyzwyczają się do światła. Sugerując się słońcem był w stanie stwierdzić, iż jest już około godziny szesnastej. Znajdował się na małym wzniesieniu. Wejście do tunelu z którego właśnie wyszedł, znajdowało się pośród gęstych krzaków. Powoli wszedł na szczyt wzgórza i rozejrzał się po okolicy. Widział w oddali las i karczmę w której jeszcze wczoraj wydarzyło się tak wiele wczorajszej nocy oraz stare ruiny zamieszkane przez watahę wilków niecały kilometr dalej. Zrozumiał, że gdyby tamten tunel nie był zasypany, prawdopodobnie leżał by właśnie martwy w ich leżu.  Poczuł lekkie trzęsienie ziemi. W powietrze wzbiły się ziarenka pisaku i pomniejsze kamyczki. Wiatr zawiał, a Fabar ponownie ujrzał Leę.

-Fabarze… Ponownie proszę cię o znalezienie Wybranych. Mam nadzieję, że tym razem mnie nie zawiedziesz.- Powiedziała Lea

-Ja… Ja…- Zająknął się Fabar

-Wiem co się stało. Jestem boginią losu więc wiem, co się dzieje na świecie- Przerwała mu bogini- Znalazłeś artefakt, oraz dwie części układanki. Każdy z wybranych, miał jeden smoczy kieł. Mam nadzieję, że następni wybrani przeżyją spotkanie z tobą. Proszę, postaraj się o to.

-Postaram się, obiecuję- Odrzekł

-A teraz…- Powiedziała, po czym przyłożyła ciepłą dłoń do czoła Fabara.

Fabar obudził się stojąc przed północną bramą Kavenou, rodzinnej wioski Fabara. Ruszył on przed siebie, prosto do swojego domu. Po drodze mijał wiele straganów, starą studnię z której o dziwo niektórzy nadal czerpali wodę oraz kościół trzech bogini. Dzień na wsi był spokojny. Nic się nie działo, a ludzie dalej pracowali ustalonym niegdyś nurtem. Z oddali wyłaniał się dom Fabara. Była to mała chatka, w której Fabar niemalże wcale nie bywał. Większość czasu spędzał na piciu piwa w karczmie, więc taka chatka całkowicie mu wystarczała. Po chwili był już przed domem. Wszedł do środka, po czym pomagając sobie stołkiem wszedł na belki podtrzymujące dach i sięgnął po skryty w koncie pakunek. Najpierw odwiązał go od dachowej belki, po czym powoli spuścił na podłogę. Zeskoczył z belki i podszedł do niego. Rozwiązał go, a jego oczą ukazała się srebrzyście połyskująca zbroja, rodowy miecz, pas oraz pełna różnych przydatnych przedmiotów sakwa. Ucieszył się, że zawartość pakunku przez te wszystkie lata dalej chroniły wszelakie zaklęcia, dzięki którym pozostały one w niemal nienagannym stanie od czasy, gdy Fabar ostatni raz ich używał.

-Tak więc- Powiedział Fabar do siebie- Wyruszamy jutro o świcie.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Rozdział 7


W Fabarze wezbrała wściekłość i strach. Ze wszystkich ludzi jacy mogli tu przyjść, jego spodziewał się najmniej. Mniej by go zdziwiło, gdyby Herbert we własnej osobie go tu odwiedził.

-Widzę że nasz mały podstęp który uknuliśmy z karczmarzem się nie udał- Przerwał ciszę elf, po czym rzucił mieszkiem ze złotem w stronę skulonego karczmarza. Ten ostrożnie wysunął rękę i zabrał pakunek, po czym dalej siedział skulony- Wiesz jak długo czekałem na ten moment? Wiesz jak długo cię śledziłem? Zajęło mi to PIĘĆ LAT. Chciałem zrezygnować z poszukiwań. O tak. Ale żądza zemsty była silniejsza.

Fabar poczuł ukłucie w karku. Sięgnął w tę stronę dłonią i wyczuł pod dłonią miękki puch, po czym jego dłoń opadła bezwładnie. Nie mógł się ruszyć, ale nie panikował.

-Dam ci małą radę. Zawsze posiadaj plan B- Powiedział, po czym uśmiechnął się szyderczo i dla dodatkowego bezpieczeństwa związał Fabarowi dłonie-Trucizna powinna działać naprawdę długo, ale co mi szkodzi. Teraz sobie poczekamy aż moi ludzie przyjadą. Nawet nie wiesz jak dużo mam Ci do powiedzenia.

Elf wyjął miecz z pochwy i krzyknął- Wy tam! Wynocha! Albo nikt z was nie dożyje jutra!- Mówił tak machając mieczem nad swą głową, na co goście w karczmie niezbyt chętnie wyszli z lokalu. Fabar spróbował się odwrócić i zobaczyć kto wyszedł z lokalu, ale nie dał rady, gdyż wciąż był pod wpływem trucizny.

-Więc na czym skończyłem? Ach tak. Zacznę od samego początku. Nasz obóz powstał nad gniazdem naszej pani. Dbaliśmy o jej dzieci, o nasze maleństwa… Wybrała ona jednego z nas na i zabrała go do siebie. Jej wybrańcem był pewien niepozorny chłopiec mający zaledwie szesnaście wiosen. Bardzo szczupły i wiotki. Uczyniła go potężnym. To on był tym „nienaturalnie bardzo umięśnionym bandytą”. Żyliśmy bez strachu o jutro. My dawaliśmy jej i jej maleństwom pożywienie i wodę, a ona obdarzała nas swą wiedzą, majestatem oraz mocą. Ale wy przerwaliście te piękne dni. Wtargnęliście do naszego obozu, wymordowaliście mych braci oraz nasze maleństwa… Pojmaliśmy was wszystkich, przejrzeliśmy wszystkie wspomnienia twych braci, ale ty… Ale ty jakoś się wyrwałeś z naszych rąk. Zabiliście prawie wszystkich z nas. Wiesz kto przeżył? Tylko ja i uderzony przez ciebie w głowę pamiętnego dnia Erin. Tak. Właśnie. Z CAŁEGO OBOZU zostały tylko DWIE osoby. Ale wiesz co? Może i zostały dwie osoby naszego pokroju. Ale została jeszcze jedna. O wiele potężniejsza, ważniejsza. O WIELE BARDZIEJ. Wiesz kto to? To nasza królowa. Ona przeżyła. Ale ponownie chce dla siebie jakiegoś człowieka. Nie zgadniesz. Wybrała ciebie!- Wykrzyczał ostatnie zdanie, po czym zaniósł się szyderczym śmiechem- Nie wrócisz już żywy. Zostaniesz zniewolony. Umarł twój najlepszy przyjaciel, oddział żołnierzy. Teraz pora na ciebie.

Fabar spojrzał ze strachem na elfa. Ten był on niezwykle podekscytowany mogąc dokonać zemsty na swym od lat poszukiwanym przeciwniku. Usłyszał daleko za plecami głos dobiegający gdzieś końca sali. Lekko odwrócił głowę w jego kierunku. Przekręcił ją zaledwie o kilka stopni i opamiętał się. Trucizna przestała działać, ale on nie może tego pokazać.

-Tooo… Ja się chyba już wam nie przydam. Możesz mi zapłacić, a ja sobie pójdę?- Zapytał się człowiek siedzący gdzieś na końcu sali.

-Nie w takim momencie…- Powiedział elf, po czym cisnął sakwą z pieniędzmi w stronę tegoż człowieka.

-Na przyszłość- Rzekł tamten- Jestem do dyspozycji.

-Idź już wreszcie człowieku!- Krzyknął, a po chwili było już słychać trzask zamykanych drzwi.

Wtem nagle elf zawył z bólu i sięgnął ręką w stronę pleców, po czym odwrócił w tym kierunku również głowę. Z jego pleców wystawała rękojeść sztyletu, którą w dłoni trzymał karczmarz.

-Biegnij głupcze!- Krzyknął karczmarz przez łzy- Nie wiedziałem o wszystkim! Przepraszam, a teraz już biegnij!- To mówiąc, uderzył elfa z całej siły w szczękę. Dało się usłyszeć ciche chrupnięcie.

Fabar szybko wstał z krzesła i ze związanymi rękoma biegł w stronę drzwi. Otępiały po uderzeniu elf dopiero teraz zrozumiał co się właściwie stało. Spróbował się odwrócić i zadać karczmarzowi cios, ale ten tylko przekręcił sztylet. Elf ponownie zawył z bólu i uderzył karczmarza z główki. Ten odleciał kawałek do tyłu i krzyknął.

-Biegnij! NO BIEGNIJ ŻE!

Fabar z impetem uderzył w drzwi, a te nagle się otworzyły. Gdy wybiegł, zauważył że nastała już noc. Było wyjątkowo ciemno, gdyż księżyc schował się za drzewami, a potęgował to fakt iż oczy Fabara zaraz po wyjściu z oświetlonej gospody nawet minimalnie nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności. Najgorsze jest jednak to, iż słyszał on stukot końskich kopyt oraz poruszający się wóz. Szybko wyłapał po dźwięku z której strony nadchodzi powóz i pobiegł po omacku w przeciwną stronę. Biegł tak po ciemku, aż dotarł do lasu. Ze strony gospody dało się usłyszeć głośne krzyki, co spowodowało iż Fabar zaczął biec jeszcze szybciej zupełnie nie zważając na uderzające go co rusz gałęzie i gałązki. Krzyki nie ustawały, lecz cichły. W tym momencie poczuł przypływ nadziei. Zgubili jego trop! Biegł dalej, a na jego ustach pojawił się od dawna nie widziany uśmiech. Nagle stracił grunt pod nogami i poczuł, że spada.